W lśniących kroplach codzienności... (Katrzyna Enerlich "Prowincja pełna marzeń")

Miłość do prowincji... Jako mieszkanka tejże rozumiem ją doskonale. Prowincja według Enerlich jest miejscem wyjątkowym, urokliwym, oraz majestatycznym. Ludzie, którzy wybierają życie w małych, kameralnych zakątkach, doceniają ich harmonię, ciszę, spokój, zwolnione tempo naturalnego biegu rzeczy. Mazurskie, sielskie rejony stanowią idealne tło dla niezwykłej- trochę wzruszającej, trochę romantycznej- historii opowiedzianej przez autorkę. Będzie to opowieść o przeznaczeniu i przypadku, o przyjaźni i miłości, o wielkich oczekiwaniach i gorzkich rozczarowaniach, o bolesnej przeszłości i pełnych nadziei widokach na przyszłość. A wszystko to skąpane w szarej codzienności, która jednak czasami potrafi lśnić prawdziwym blaskiem, ponieważ należy umieć doceniać moc zwykłych zdarzeń i miejsc.

Bardzo udana ta "prowincjonalna" historia"- lekka, ale z nutką nostalgii i smutku. I to jest jej siła. Zapewne sam wątek miłosny nie stanowiłby materiału do rozważań, bo zieje banałem. Ale jakże wspaniałym uczyniła autorka tło głównych wydarzeń. "Szepczącą" kamienicę, w której mieszka Ludmiła, może z powodzeniem uznać za jedną z głównych bohaterek, ponieważ niewątpliwie posiada duszę. Skrzętnie skrywa w swych zreumatyzowanych, nadgryzionych zębem czasu pieleszach, dowody z przeszłości. Pamięta wszystkich poprzednich lokatorów i ich bolesne historie, jej mury przesiąknięte są zapachem rozmaitych uczuć- radości, beztroski, ciekawości, smutku, rozgoryczenia, strachu. Polubiłam tę "szeptuchę" bardziej niż Ludmiłę, której miłosne perypetie zupełnie mnie nie obeszły... Ale nie będę już kolejny raz złorzeczyć i pomstować. Zostańmy przy tym, że to pospolicie nieciekawa bohaterka. Kropka.

Poszukiwanie śladów przeszłości. Kolejny wątek, wprawdzie poboczny, ale bardzo przyjemnie opowiedziany. Syn przybywa do rodzinnego miasta swego ojca, niemieckiego wysiedleńca, by odnaleźć echa jego dzieciństwa. Zarówno historia rodziny Martina, jak i jego zapał w wypełnianiu  powierzonej przez ojca misji, budzą ciekawość i przywołują ciepłe, nostalgiczne uczucia. I jest jeszcze kilka takich ciekawych wątków w tle: praca w redakcji lokalnego pisma, wieloletnie, niezawodna przyjaźń Ludmiły z koleżankami ze szkolnych lat, jej trudne doświadczenia z młodości. Te poboczne historie i pełna czaru okolica sprawiają, że powieść czyta się jednym tchem, z przyjemnością i wzruszeniem. Tylko główny wątek miłosny jest według mnie troszkę zbyt mdły, niedopracowany. Jakby autorka nie była pewna, czy jej bohaterka faktycznie kocha, czy tylko jej się wydaje, czy chce prawdziwego związku, czy brakuje jej pozorów tego związku? W takim otoczeniu, w takich okolicznościach, przydaliby się bardziej wyraźni, barwni, charakterni bohaterowie.

Dwa elementy jeszcze psuły mi tę przyjemną lekturę. Jedna z nich naprawdę bardzo, bardzo dotkliwie. Nie znoszę narracji pierwszoosobowej. Kiedy odkrywam na pierwszej stronie nowej książki, że po raz kolejny autor wybrał ten środek wyrazu, zawsze jestem rozczarowana. W zwyczajnej powieści obyczajowej taka narracja brzmi pretensjonalnie i sztucznie. Jest zbyt rozedrgana i rozemocjonowana. Na dodatek, tutaj jest ona jeszcze rażąco niejednorodna. Bohaterka wspaniale opowiada o swojej miejscowości, o historii, o pasji, o pracy w gazecie. Natomiast jej wynurzenia o szerszej, życiowo- filozoficznej tematyce, wypadają blado i infantylnie. Ogromnym minusem jest również fakt, że jest to narracja prowadzona w czasie teraźniejszym. Nie wiem dlaczego autorzy tak często się nią posługują. Dla moich uszu to koszmar. Powieść opowiada o czymś, co już się zdarzyło. Po co więc ten czas teraźniejszy?!

Mój drugi sprzeciw, dotyczy zupełnie okropnego sposobu opisywania okoliczności erotycznych . Tak....... Jak to obrzydliwie w tej powieści kuleje. Gdy po raz kolejny "on wchodził w nią brutalnie" odechciewało mi się dalszego czytania. Lepiej byłoby chyba pominąć ten aspekt życia bohaterów, bo taki, na wpół pospolity, na wpół wulgarny język stanowi (nomen omen) gwałt na dobrej skądinąd powieści. Wiele mamy literackich dowodów na to, że można o seksie opowiadać pięknie, umiejętnie i zgrabnie. Oczywiście- żeby nie było, że jestem nazbyt pruderyjna- można też podejść do tematu naturalistycznie i używać porno- slangu. Ale na litość! Nie w takiej lekkiej, obyczajowej opowieści! Tu o miodzie i domowych wekach, o dmuchawcach i sielskiej przyrodzie, a tam- "on bierze ją brutalnie na  kuchennej podłodze"... Ni przypiął, ni przyłatał. Niech on ją bierze jak chce- chuć to chuć, z naturą nie wygrasz. Ale to jest powieść- niech więc on ją bierze, a autorka niech nam ten akt opisze, ale zgodnie ze stylistycznym kluczem, który sama wybrała, a nie na pohybel temuż. Bo styl, jako taki, jest w porządku.

Gdyby nie te "ale", mówiłabym o bardzo dobrej, czarownej powieści. A tak, mówię jedynie o poprawnej, przyjemnej lekturze. Czuję się jak strasznie Marudna Zaczytana Ciotka (z Klubu Pani Olgi od Wielkiego Buka:), z akcentem na MARUDNA... Ale gdzie mam marudzić, jeśli nie u siebie?:P

Komentarze

Popularne posty