Ucząc się życia w ciszy... (Agata Tuszyńska "Ćwiczenia z utraty")

Nie podoba mi się naruszanie prywatności drugiego człowieka. Życie osobiste jest według mnie czymś absolutnie nienaruszalnym. Nie powinno się rozprawiać o drugim człowieku bez jego wiedzy i zgody. A już choroba, która odziera każdego z 99% samego siebie, to temat, który powinno się odpuścić. Niech ten jeden procent,  pozostanie w murach naszych domów, niech będzie naszym sekretem, naszym własnym doświadczaniem. Bez otoczki plotek, które oblepią go jak ćmy żarówkę, gdy tylko ośmielimy się ujawnić. Jeśli osoba chora chce opowiadać o sobie- ok, to wielka odwaga i ogromne poświęcenie. Jeśli ktoś bez mrugnięcia okiem zdradza szczegóły choroby kogoś trzeciego- to zwykły brak szacunku, zwykły ekshibicjonizm i zwykła chęć epatowania samym sobą. To obrzydliwe. Ja też straciłam najbliższe osoby. Obie zmarły po ciężkiej i długiej chorobie. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby o tym opowiedzieć obcym ludziom. A jednak... Przeczytałam "Ćwiczenia z utraty". Dlaczego? Po co? Nie jestem pewna. To banalne, ale chyba z potrzeby doświadczenia tego typu literatury. 

Bo to naprawdę dobra literatura- bardzo prawdziwy, bardzo bolesny i, pomimo wszystko, piękny zapis procesu odchodzenia.

Przede wszystkim jest to książka dobrze napisana- z wyczuciem, smakiem, równowagą i ogromnym szacunkiem. Jest stylistycznie dopieszczona. Ale język pełni tu podwójna funkcję. Tuszyńska wiele miejsca poświęca samemu "słowu"- nie mogło być inaczej. Pisze o swoich wątpliwościach i wyborach w kwestiach językowych. Przytacza przy tym mnóstwo cytatów z innych autorów, którzy również starali się okiełzać język. Jak mówić, jakich słów używać,w jaki stylistyczny płaszcz ubrać nasze doświadczenia? Jest wiele kluczy: realistyczny, naturalistyczny, zobojętniały, uwznioślający, heroiczny, mitologizujący. Zanim wzięłam książkę do ręki zastanawiałam się nad tym. Sama nigdy nie znalazłam odpowiednich słów do rozprawiania o rzeczach ostatecznych. Autorka lawiruje pomiędzy wszystkimi rozwiązaniami. Cały czas szuka, przeskakuje pomiędzy, balansuje na krawędzi. Ale jest w tym pewna równowaga. Być może wynika ona z akceptacji ograniczeń jakie stawia nam język. Inaczej myślimy, inaczej czujemy, inaczej widzimy. Wypowiadamy tak, jak nam na to pozwala język. Tuszyńska eksperymentuje, poszukuje, próbuje. A że włada językiem w sposób mistrzowski, efekt jest znakomity. I mogę śmiało stwierdzić, że ona znalazła swoją metodę. Nie każdy posiada taką umiejętność. 

Czy opowiadanie o tego typu doświadczeniach może mieć funkcje terapeutyczną? Według mnie: NIE. Dla mnie: ZDECYDOWANIE NIE. Ale jeśli już czytam coś takiego, to tylko w tak pięknej formie. To hołd dla samego języka. Mistrzostwo i wirtuozeria stylistyczna. Lekkość, a zarazem głębia i intelektualizm.  Trafność, spostrzegawczość, drobiazgowość.

O całej reszcie mówić ciężko. Żeby rozważać temat, trzeba po prostu "Ćwiczenia z utraty" przeczytać. Nie jest to książka dla każdego. Nie każdy potrafi takie książki przyjąć. Ja sama nie jestem przekonana czy jej lektura przyniosła mi jakiekolwiek profity w postaci uczucia ukojenia, jakiegoś zrozumienia czy akceptacji. Raczej też nie jest to funkcja tego typu literatury.

Ale jest coś-  kilka banalnych prawd, o których wie każdy, kto zetknął się ze śmiercią bliskiej osoby, o których być może myślimy, ale nie potrafimy tych myśli wypowiedzieć. Zdarzenia, pojęcia, stany, uczucia- niby normalne, ale choroba wszystko wypacza, wszystko wyostrza, wszystko zmienia.

CZAS. Tuszyńska wiele miejsca poświęca rozważaniom na temat "czasu". Czas jest ciągle ten sam- nienaruszalny, ciągły, stały. Nikt nie zwraca na niego uwagi, dopóki nie okaże się, że ta nienaruszalność może ulec zakłóceniu, kiedy nagle zaczynamy dostrzegać ostre kanty i granice. Jest przeszłość- zapada wyrok- rozpoczyna się walka. Te cezury są bardzo wyraźne, a walka niezwykle zacięta. Teraz trzeba lawirować, naciągać minuty do granic możliwości, liczyć inaczej, cofać się w przeszłość. Ponieważ przyszłość może nie nadejść.

BRAK. Brak czasu. Brak nadziei. Brak możliwości wyboru. Brak dotychczasowej rutyny. Brak planów. A lista stale się wydłuża. Rzeczywistość wielkich oczekiwań, marzeń, aspiracji, wizji, zostaje stłamszona przez fizyczną niemożność, przez ciągły brak sił i chęci. 

SMAK. Smak życia. I każdy inny jego aspekt: zapach, kolor, faktura, nasycenie i gęstość. Można bardzo chcieć zapomnieć o tym, że wisi nad nami nieunikniony wyrok. Prawda jest jednak taka, że życie ze śmiertelną chorobą w tle, smakuje zupełnie inaczej. Nie tylko dla chorego, ale dla całego otoczenia. On chce złapać jak najwięcej doznań, jeść jak największe porcje ulubionych potraw, przeczytać jak największą liczbę książek ze swojej listy, zrobić jeszcze milion kroków, zobaczyć kilka wymarzonych miejsc, porozmawiać dosłownie z każdym- dotknąć wszystkiego, wszystkich, wszędzie. A my? My nie chcemy nic dla siebie. Chcemy to wszystko dać, podsunąć pod nos. Szybko i w dużych ilościach, żeby zdążyć.

Ta książka to dobra literatura, świetny styl, pogłębiona analiza zarówno samego tematu, jak i języka. Nie należy się jej bać, bo jest na tyle delikatna, że nie rani. Ale trzeba być przygotowanym na ociężałość samego tematu. To nie jest lekka przeprawa. To droga kamienista, kręta, często złudna. Jest tu miłość, przywiązanie, wiara, przyjaźń, hart ducha, determinacja. Ale jest też gorzka prawda o tym, że można się UCZYĆ życia bez kogoś, ale nigdy nie można się tego NAUCZYĆ.  Można uczyć się życia w zewnętrznej ciszy, ale nie da się uciszyć głosu we własnej głowie, który powtarza raz po raz, że to przecież nie może być koniec...

Komentarze

Popularne posty