U kresu samego siebie... (Charles Martin "Pomiędzy nami góry")
Nie ma co się czarować- zalatuje 
tu "taniością". Naprawdę. Powieść balansuje na granicy kiczowatej 
dramatycznej romansowości.  Mało tego. Ta romansowość jest bardzo 
schematyczna i niedopracowana. Na dodatek nie skleja się zupełnie z 
główną osią fabularną, czyli tą "przerażającą" katastrofą, która 
przydarzyła się bohaterom i ich walką z białym, górskim żywiołem. Jak 
mawia moja ulubiona wykładowczyni z socjologii: nie wiem, czy jestem 
teraz komunikatywna:), ale tak to właśnie odczuwam. Miłość sobie, a 
survival sobie...
Idealni bohaterowie zdecydowanie nie są tymi, do których można zapałać ogromną sympatią, bo... są zbyt 
idealni. A idealność ta bije po oczach. Piękni, młodzi, wykształceni, 
bogaci (stać ich na prywatny lot, także... to taki pułap bogactwa:). A 
kiedy nieoczekiwanie znajdują się w sytuacji bez wyjścia to oczywiście, 
znajdują je wbrew wszelkiej logice. Generalnie, przygoda ta odbywa się 
według schematy "zabili go i uciekł". Czyli tak: rozbijają się nie 
wiadomo gdzie, są uszkodzeni, połamani, jest bardzo zimno (jesteśmy w 
górach, więc jest naprawdę BARDZO ZIMNO), nie ma nic do jedzenia, nie ma
 nic do picia, w ogóle nie ma NICZEGO, nie mają łączności, nie mają 
mapy, a dookoła hasają sobie pumy. A oni jeszcze sobie żartują, i... 
docierają. To, że Ben jest zapalonym wspinaczem i ma za sobą 
doświadczenia w tej dziedzinie, jest rzecz jasna, cudownym zbiegiem 
okoliczności. Zresztą, jak wszystko, co się tutaj odbywa. Jeden wielki 
zbieg okoliczności- tak bardzo mało prawdopodobny, że nie ma sensu 
analizować, co właściwie mogłoby faktycznie zaistnieć, a co zakrawa na 
wątek rodem z Marvela. NIE WAŻNE. Taka jest wizja szkoły przetrwania 
autora i TRUDNO. Niech tak będzie.
Wielkim 
rozczarowanie okazał się dla mnie wątek relacji głównych bohaterów. Mam 
wrażenie, że to po prostu nie wyszło. Absolutnie darmo szukać 
jakiejkolwiek chemii pomiędzy Benem a Ashley. To para fajnych, klawych 
ludzi, obdarzonych poczuciem humoru i rozumiejących siebie nawzajem. Ale
 nic poza tym. Trochę jak z... Żebrowskim i Scorubco w "Ogniem i 
mieczem", albo Dakotą Johnson i Jamie'm Dornanem w "sami wiecie czym". 
Czyli, niby coś, ale szału nie ma. Płaskie, płaskie, płaskie. Albo, ja 
jestem już zupełnie ślepa, albo autor tak ukrył te ich, powiedzmy 
"rodzące się" uczucia, że ja ich za żadne skarby nie dostrzegam. Może to
 tam tkwi głęboko, subtelne i tak delikatne, że moja dość toporna dusza 
tego nie widzi... Co jest zresztą pewnym zgrzytem, nawet jak dla tak 
aromatycznego człowieka, jak ja! Bo teoretycznie w tak skrajnej 
sytuacji, coś się powinno wykluć. Ja na to czekałam. A tu nic... No nic 
nie było... Dosłownie i w przenośni...
Jeśli zaś chodzi o kwestie survivalowe, to w zasadzie rzecz gustu. Mnie, szczegółowe opisy 
nastawiania złamanych kończyn, budowania schronów, sporządzani łuku z 
patyka i papierków po bakaliach (słowem, wszystkich tych elementów, 
które kojarzą mi się z MacGyver'em:), bardzo  nużyły. I kropka. Nie 
jestem w temacie, i nie obchodzi mnie to. 
Ale, 
jeśli spojrzeć na to z innej strony. Jeśli by przymknąć oko na te 
schematyczności i niedoróbki, to można poddać się nieco aurze 
melancholii i nostalgii... Oczywiście, potrzeba trochę dobrej woli, i 
zapewne odpowiedniego nastawienia. To moja recenzja, więc pozwolę sobie 
odpłynąć. Porozmawiajmy o Miłości... Bo książka o której mówimy jest 
właśnie o Miłości. Pada w niej wiele wartościowych stwierdzeń, wiele 
prawd, które może samemu pomyśleć głupio, ale przeczytać- bardzo miło. 
Wiem, że to banał.  Ale akurat w tej konkretnej powieści wcale nie jest 
aż tak banalnie, jakby się mogło wydawać. Nasz super odważny i obdarzony
 niemal nadludzkimi siłami doktor mówi bardzo mądrze. A jego słowa, choć
 bywają gorzkie, smutne, bolesne, mogą również nieść nadzieję i poruszać
 skamieniałe serca. Bo powieść ta opowiada o naprawdę pięknej Miłości- 
mądrej, czystej, zdolnej do poświęceń, głębokiej i niewzruszonej. Ale 
też niespełnionej, zawróconej w połowie drogi. Takiej, która daje 
wszystko, ale też dosłownie wszystko odbiera...
Nie 
będzie, to oczywiśćie nic odkrywczego, takie historie słyszeliśmy już 
setki razy. Ale co nam szkodzi posłuchać raz jeszcze? Tym bardziej, że 
technicznie powieść jest bardzo dopieszczona. Napisana zgrabnym, 
odpowiednio wyważonym stylem.
Tak, moi drodzy... 
Nie będę mówić, że się nie wzruszyłam. Jestem tylko człowiekiem, i być 
może mój gust nie jest zbyt wysublimowany, ale uroniłam kilka łez. To 
dowód na to, że kobieta naprawdę może popadać w skrajności. Jeśli ktoś 
zapytałby, czy to dobra książka, odpowiedziałabym, że nie... Ale 
jednocześnie poleciłabym ją każdemu, kto ma ochotę na odrobinę puchowej,
 miękkiej melancholijnej aury, na refleksję o uczuciach, o przemijaniu,
 o  odpowiedzialności, o nieprzewidywalności życia, w końcu- o jego 
kruchości. Paradoksy i skrajności. 
I trudno nie przyznać racji autorowi... Kiedy świat zacznie się trząść w posadach, a człowiek dotrze do kresu samego siebie, zapewne o tym właśnie będzie myślał. O ludziach, których kochał, i za których oddałby życie. O chwilach, kiedy naprawdę czuł, że żyje. O zdarzeniach, które go ukształtowały. Niech, więc tych cudownych chwil będzie, jak najwięcej.


Komentarze
Prześlij komentarz