Kasia i Tomek na tropie Yeti.... (Przemysław Piotrowski "Kod Himmlera")

Uwaga! Uwaga! Spoiler goni spoiler! I nie będzie litości! Jeśli naprawdę ktoś ma ochotę przeczytać "Kod Himmlera", to moją opinię proszę pozostawić na później, bo opowiem tu dokumentnie  wszystko. I nie będę zbyt miła. Nie mogę być miła w takich okolicznościach... Znowu dałam się zwieść nachalnej promocji i bardzo przekonującym opiniom. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ta książka zbiera tak dobre recenzje...

Moim zdaniem jest to kompletny niewypał. Sam temat mógłby być umiarkowanie ciekawy, choć już na pierwszy rzut oka wiadomo, że będziemy mieć do czynienia z kalką. Spodziewałam się jednak większej kreatywności. Już się nam zdarzyło słyszeć kilkukrotnie o wielkich, tajemniczych, nazistowskich eksperymentach. Żywiłam więc głęboką nadzieję, że autor trochę się jednak wysili, i zaserwuje coś bardziej odkrywczego. Ponieważ zdecydowanie Przemysław Piotrowski ma talent. Tak, tak. Pisze bardzo sprawnie i generalnie potrafi stopniować napięcie. Aż żal, żeby takie umiejętności topić w tak bezbrzeżnie kiepskiej, przewidywalnej i kiczowatej prozie. Prozie, której nie polecam czytać nikomu. Nawet w celach czysto rozrywkowych, nawet w celu swoistego odmóżdżenia, nawet dla śmiechu- bo uśmiałam się serdecznie. Szczególnie przy końcu.  

Opowiem to w skrócie (także, można już sobie odpuścić czytanie) i z odrobiną, że tak powiem, IGNORANCJI:). Nasi bohaterowie to bardzo IDEALNI ludzie. Są młodzi, wykształceni, zdolni, piękni, ambitni, spełnieni, szlachetni i odważni. On- dziennikarz, muskularny, ogromnie inteligentny, zabójczo uroczy, zawsze w gotowości, zawsze wie co robić, zawsze jest pierwszy (taki samiec alfa- dosłownie i w przenośni). Ona- seksowna bibliotekarka, kobieta idealna, czerwone oprawki i szkarłatne usta, wydatne piersi, cudowna kibić, zna języki, zna się na literaturze (każdej), potrafi uwodzić i ma niezaspokojony apetyt na seks. Ona i on. Power couple. Kasia i Tomek. Ruszają tropem nazistowskich zbrodni, po zapoznaniu się z treścią dokumentów, które pozostawił dziadek Tomka, a które to owego dziadka przyprawiły o zawał. Potem następuje kilka widowiskowych pościgów, postrzałów, zadziałają różnorakie wywiady ( amerykański, brytyjski, niemiecki, rosyjski). Aż wylądujemy na Antarktydzie, gdzie nastąpi spotkanie z napomkniętym już Yeti, czy też brakującym ogniwem, czy też... jak zwał tak zwał. Człekokształtny maszkaron (w liczbie bardzo mnogiej) na widok Tomasza przemawia do niego słowami: "Łuuuu! Bruuder! Bruuuder!". W ten sposób nasz bohater odkrywa źródło swej doskonałości, tudzież przyczynę nadmiernej potliwości. Oraz powód nagłego zgonu biednego dziadeczka, który odkrył, iż Niemcy w czasie wojny zaszczepili mu ów tajemniczy, pochodzący od Yeti gen.

Serio. O tym jest "Kod Himmlera". Biedny Himmler, chciałoby się rzec. Biedna ja, że to przeczytałam. W sumie mogłabym na tym zakończyć. Czy to się samo przez się nie recenzuje??? Ale dodam coś jeszcze, ponieważ odczuwam pewien dysonans i muszę go koniecznie zwerbalizować.

Ze względu na to, że jest to kolejny raz, kiedy tak bardzo czepiam się elementów erotycznie podbarwionych, być może muszę sama przed sobą przyznać, że mam na tym punkcie jakąś obsesję. Ale ten wątek jest tak nieporadny, tak infantylny, tak dosadny... Nie wiem, może taki był cel? Ale te wstawki o upojnych nocach głównych bohaterów, bardzo skutecznie utrudniały mi czytanie. Za każdym razem odbierałam te fragmenty, jako przerwanie ciągłości historii, która generalnie zapowiadała się dość intrygująco (ale, tylko "zapowiadała"). Jednakowoż przyjmuję, że jest to element obranej przez autora konwencji. A jest to stylistyka rodem z wielkich, komercyjnych, hollywoodzkich produkcji. Co teoretycznie powinno mi się podobać, bo przecież  ja, takie podszyte kiczem widowiska, naprawdę lubię. Jednak ta historia, choć dobrze opowiedziana, zupełnie do mnie nie przemawia. Co nie zmienia faktu, że czuć zdecydowanie lekkość pióra i sprawność warsztatu. 

Właśnie, właśnie. Powieść jest  pod względem warsztatowym bardzo udana. Autor ewidentnie wie co robi i potrafi to robić. Posiada to coś, ten instynkt, tą żyłkę, dzięki której historia jest świetnie wyważona, akcja wartka, opisy spektakularne, a bohaterowie dobrze zakreśleni. Oczywiście, jak to bywa z tego typy czytadłami, nie będą to charakterystyki w żaden sposób pogłębione, a jedynie zasygnalizowane. Jednak ich typowość i schematyczność świetnie się tu sprawdza. Jest zwięzła, dosadna, skondensowana i, w pewien uroczy sposób, wyolbrzymiona. Gdyby nie to, że "Kod Himmlera" jest od początku tak oczywisty, tak bardzo przewidywalny, to moglibyśmy się naprawdę wciągnąć i zaangażować. Ponieważ Piotrowski świetnie to konstrukcyjnie i napięciowo buduje. Nie męczy, nie przynudza, nie monologuje zbyt wiele. Opowiada szybko, trafnie i na temat. I tylko dlatego, nie umarłam z powodu głębokiego szoku, kiedy już stało się jasne, o co tu tak naprawdę chodzi.

Ze szczerą chęcią chciałabym odnaleźć w tym jakiś sens, jakąś iskrę, jakąś nadzieję.  Ale, nawet jeśli potraktujemy tę książkę jako swoistą odmianę przaśnego żartu, nie widzę tu nic godnego polecenia. Nie przekonały mnie końcowe makabryczne obrazki, ani krwiste sceny (a jestem wielką fanką gore), ani na wpół kanibalistyczne wątki, ani zachęcające opisy antarktycznego, mroźnego pejzażu, ani nawet wizja seksownej bibliotekarki (którą zawsze chciałam zostać)... I widzę jedynie w mojej głowie twarz "Elzy- Wilczycy z SS". Ta przynajmniej mnie rozbawiła. Zapewne dlatego, że miałam świadomość, iż właśnie oglądam głęboko absurdalną, pornograficzną produkcję klasy Z. Tymczasem, co do Himmler, nikt mnie nie ostrzegł...





Komentarze

Popularne posty